sobota, 2 lutego 2019

Zestaw do przeżywania

Z każdym rokiem mam w gronie facebookowych znajomych coraz mniej piszących. O realnych znajomościach nie wspominam, gdyż w pewnym etapie, jeśli się nie bywa na spotkaniach autorskich, seminariach i promocjach wydawniczych premier, kontakty się rozluźniają i wreszcie zupełnie zanikają. Może to i dobrze,  bo pewien dystans od twórcy pozwala na zupełnie inne, czasem głębsze, zderzenie z jego twórczością.

Mimo wszystko dalej bywają książki, o których słyszę na długo zanim w ogóle oficjalnie trafiają do wydawniczych zapowiedzi. Tak też było z "Zestawem do Kaligrafii", czyli trzecim tomem poetyckim Jakuba Sajkowskiego, zwanym szerzej, przynajmniej z tego, co do mnie docierało, "chińską książką".
Zawirowania życiowe (lub też: praca) zawiodły autora do Kraju Środka. Należy nadmienić, że przetaczanie (się) wzmianek o książce i wierszach przez oś czasu czy też wiadomości na portalu społecznościowym nie musi być przecież żadnym wyznacznikiem. Sajkowski jawił mi się zawsze jako ktoś z boku, z drugiej linii, nawet mimo bardzo dobrej drugiej książki (Google Translator, Dom Literatury w Łodzi 2015) i faktu, że uhonorowano go w 2018 r. Medalem Młodej Sztuki, autor "Zestawu" w dalszym ciągu pozostawał, przynajmniej dla mnie, w jakiejś niszy, choć "chińskie wiersze" przynajmniej raz można było czytać przedpremierowo jako zestaw prezentowany w internetowym magazynie sZAFa, którego jest zresztą redaktorem.

Faktycznie, większość tekstów nawiązuje do sytuacji, zwyczajów lub spostrzeżeń z Chin czy nawet zderza je, czasem dość boleśnie, z polskością, dając tym samym obraz pewnych, na pierwszy rzut oka nieoczywistych/niewidzialnych korelacji.  Bardziej to jednak "polska książka z Chinami w tle" lub "książka o korelacji Chin i Polski". Przede wszystkim jest to jednak tom o jednostce. Jednostce kontra świat, jednostce kontra tłum, jednostce kontra jednostka.
I tutaj już sam tytuł skłania do przemyśleń. Zwykle kupujemy "zestaw do...", aby mieć gotowe rozwiązania - zestaw klocków, zestaw do sprzątania, zestaw narzędzi. Teraz wystarczy trochę umiejętności i wszystko powinno iść gładko. Z drugiej strony jednak kaligrafia, nie tylko w Azji, jest sztuką niezwykle trudną i wymagającą nie tylko potrzebnego sprzętu, co również wielu godzin praktyki. Równie niełatwo bohaterom lirycznym tomu "Zestaw do kaligrafii" odnaleźć w kulturze "MY" i wszelkich jej kontrastach w odniesieniu do zachodniej kultury Ja. Piszę: bohaterom, bo złożoność i wielorakość punktów odniesienia jest na tyle spora, że wykracza poza ramy klasycznego podmiotu lirycznego, nawet pomimo tego, że książka - co postrzegam za jedną z jej mocnych punktów - nie jest zbiorem wierszy, luźno powiązanym wyborem best of, a spójną, wciągającą, wiarygodną historią. Historią na wskroś współczesną, otagowaną w kilku miejscach zdjęciami z telefonu, podróżami międzykontynentalnymi, zbiórkami WOŚP czy organizacją wydarzeń na portalach społecznościowych. A przy tym całym osadzeniu w czasie pozostającą historią, która odrywa się od czasu i miejsca i rozgrywa naprawdę na styku uczuć, odczuć i poszukiwania wiary w pewne uniwersalne wartości jak tożsamość (również narodowa), współczucie lub przyjaźń.

Już w słowach motta zderza Sajkowski uniformizm masy z próbą wydobycia detalu, który mógłby tę szarość przełamać i w pewnym sensie uratować:

niebo jest szare
droga jest szara
deszcz jest szary

w tej szarości popiołu
stąpa dwójka dzieci
jedno pąsowieje 
drugie przechodzi w zieleń

[Gu Cheng, Czucie]



I tutaj nawet tytuł przywoływanego utworu wydaje się nieprzypadkowy. To właśnie "czucie" zdaje się być słowem-kluczem całego zbioru. A dzieci? Otóż na szczęście nie mamy tutaj nadmiernie eksponowanego przez spore grono współczesnych twórców zimnego dzieciństwa, zimnych zabawek i epatowania nieszczęściem dzieci. Ten aspekt daje się wyczytać bardzo wyraźnie bodaj tylko w jednym wierszu (lekcja, s.35).

Dość ważnym motywem jest sama sztuka kaligrafii jako alegoria trudności z wyrażeniem i przedstawieniem siebie (selfie, s.33), "to nie jest kwestia języka" - czytamy w jednym z wierszy - "(...)te slogany sięgają głębiej niż myślisz" (ręka, s.12). I w tym chyba rzecz. Moc tej książki leży przecież również w tym, że zderza prosty, codzienny język: sloganów, statusów na facebooku, przypadkowych rozmów, uświadamiając nam, jak głęboko one sięgają i jak daleko idące mogą być kwestie kulturowe, których w codziennym, zabieganym życiu (wynikającym tak z kultury Ja, jak i z My) nie zauważamy. To bez wątpienia ważna książka, bo jeśli wolno w ogóle wyjaśniać, czym jest poezja i jak działa, to ta działa naprawdę: poprzez język uwikłany w codzienność porusza sprawy istotne i zmieniające życie, często bezpowrotnie - a robi to sprawnie, bez zbędnego patosu i nadmuchania, nawet mimo kilku iście barokowych spiętrzeń znaczeniowych. Tutaj nawet banalne zdania typu "czasem trzeba z czegoś zrezygnować" (mama, 11) ubrane w odpowiedni kontekst, są faktycznie poruszające.
Ciekawy wydaje mi się zabieg zestawienia zapisu chińskiego z polskim, któremu ulegają tytuły poszczególnych utworów (ale co ciekawe: tytuły poszczególnych rozdziałów/części zostają jedynie po polsku). To o tyle frapujące, że treść samych tekstów niejednokrotnie odnosi się do kształtu znaków i symboli, przez co całość zazębia się i wzajemnie dopełnia, podkreślając kontrasty i punkty styczne obu światów.

Dość sporo tu też chorób (broń, 31), cierpienia, umierania w jego jednostkowości a zarazem zwykłości - powtarzalności.

Dostaje się też obu stronom - autor obnaża nieczułą kulturę tłumy, jednolitej masy, która nie może sobie pozwolić na rozczulanie nad słabszą jednostką (Polska, 41 - swoją drogą jeden z najbardziej poruszających tekstów, czy - krew, 47), jest zatem bezduszna i pragmatyczna (ciężar, 48) z jednoczesną słabością do inności typu imigrant z Europy (gra, 45), ale równie polska mentalność nie unika obnażenia i krytyki  (broń, 31; państwo środa, 40).



Ciekawie o książce mówi też wydawca (można sobie przeczytać TUTAJ), podkreślając wirtualne symulaktrum, czy zdolność Sajkowskiego do ironizowania, obnażania i odmitologizowania. I faktycznie, nie jest to tym razem pusta laurka, gdyż trzecia w dorobku książka "chińskiego nauczyciela z Polski" zbiera w sobie wszystkie, chciałoby się powiedzieć, obserwując obecną scenę poetycką: konieczne cechy. Mam zatem nadzieję, że książka ta pozwoli autorowi wyjść z tej niszy (albo też: że owa nisza jest jedynie moją projekcją).
"Zestaw do kaligrafii" zdecydowanie nie powinien przejść niezauważony, bardzo kibicuję tej książce, chociaż mam z nią problem. Czytałam te wiersze z zapartym tchem, wciągnięta w te wszystkie smutne historie, poruszona tym, jak pięknie autor wyciąga je z codzienności, podnosi pod światło (odrobinę jak Ilona Witkowska w tomie "Lucyfer Zwycięża), bez tego by przecież zniknęły, wyblakły, wtopiły w tło, a przecież z całą pewnością i stanowczością są istotne, bolesne. Wreszcie: czytałam z zapartym tchem zauroczona błyskotliwością spostrzeżeń i fraz poety. Te książkę przede wszystkim świetnie się czyta! Sęk jedynie w tym, że - przynajmniej dla mnie - to kategoria pt. "raz wystarczy". Czegoś nieokreślonego mi w tym wszystkim zatem brakuje, skoro cały tom mocno trzyma przy sobie, ale później daje się spokojnie odłożyć na półce. Momentami wstrząsa podczas czytania, ale - w moim przypadku - nie na tyle, żeby nie dało się z tych historii otrząsnąć.

Tak się jakoś ostatnio zdarza, że najlepsze książki przychodzi mi czytać pod koniec roku. Tak też zakończył się rok 2018 r. "Zestaw do kaligrafii" do najciekawszych lektur ubiegłego roku zdecydowanie zaliczam, a z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że to obiektywnie ciekawa, mądra, wartościowa książka, a nie plasuje się na szczycie tylko dlatego, że pozostałe lektury były słabsze. 2018 to był całkiem dobry rok dla polskiej poezji i mojego stosu przeczytanych.

środa, 5 grudnia 2018

Ani #to o nas, ani nie wciągnęło. Nowa książka Piotra C. okazuje się najsłabszą?

Portal Livro tak reklamuje nową książkę Piotra C., autora szumnego debiutu "Pokolenie Ikea":

przyszła kolej na nowe, nieco kontrowersyjne dzieło “# to o nas”. Sam autor - Piotr C. - to niezwykle tajemnicza postać, o której w zasadzie niewiele wiadomo. Jest mężczyzną przed czterdziestym rokiem życia, który mieszka na warszawskiej Ochocie. Pasjonuje się słuchaniem cudzych historii, a czytelnicy mogli się z nim bliżej poznać, czytając fragmenty jego lektury w jednym z tygodników bądź na Facebooku. Piotr C. znany jest ze swojego ciętego języka. Pisze tak, by nikogo nie pozostawić obojętnym. Przedstawia nieco przykry obraz społeczeństwa żyjącego w XXI wieku. Najnowsze dzieło skupia się na relacjach damsko-męskich. Czy tutaj także można spodziewać się kontrowersji?

Szkoda jedynie, że to tylko czcze obietnice. Książkę kupiłam w zasadzie natychmiast po tym, gdy przeczytałam zapowiedź. Styl poprzednich nieco przypominał wczesnego Piotra Czerwińskiego czy wczesnego Piątka albo Nahacza, czyli to właśnie to, co lubię. Wyraziste osobowości, żywy, mocny, nieprzerysowany, współczesny język. "Pokolenie Ikea" czy nawet "Brud" udało mi się przeczytać w jeden wieczór. Lektura "#to o nas" zajęła mi ponad tydzień. Nie, nie dlatego, że książka ta jest jednak dwa razy grubsza od poprzednich. Po prostu z polotem autora stało się coś strasznego - coś, co dotknęło późniejsze książki Żulczyka i wspomnianego niżej Czerwińskiego - cała magia kompletnie prysła. 

Język
Dosłownie razi mnie, wręcz boli, jednostajność językowa. Czytelnik odnosi wrażenie, że dialogi są wręcz monologami, gdyż wszystkie wypowiadające się na kartach powieści osoby używają tych samych powiedzonek, tych samych wulgaryzmów, tych samych skrótów myślowych. Przecież są z podobnych środowisk i przedziału wiekowego? Ano właśnie niekoniecznie, niekoniecznie. Podstarzały ojciec głównego bohatera - przedstawiony jako bożyszcze pielęgniarek lekarz wypowiada się dokładnie tak samo, jak przytłoczona życiem rozwódka bez perspektyw (i jak wnosimy: bez wykształcenia i doświadczenia) i łudząco podobnie do Suchego - nieokrzesanego i skupionego wyłącznie na seksie trzydziestolatka bez zasad. Choć tego ostatniego faktycznie "ratują" suche żarty. 

Konstrukcja
Mamy tu do czynienia z podwójnym narratorem. Kolejne rozdziały to - naprzemiennie - quasi pamiętnik dwójki bohaterów. Prawników - Agaty i Krzysztofa, których łączy w zasadzie wszystko, choć jakimś cudem się nie znają. Co jest, choćby z racji wykonywania tego samego zawodu, mało prawdopodobne - światek adwokacki jest przecież dość zamknięty i siłą rzeczy musieli na siebie kiedyś trafić. A i owszem - niby to spotykają się przypadkowo kilka razy, czy może raczej - mijają się. A wszystko zmierza do tak oczywistego końca - no, przecież jakoś trzeba uzasadnić wzmiankę o relacjach damsko-męskich z zapowiedzi, prawda?

Pokolenie nic?
Sytuacje, które spotykają, bądź co bądź, dwójkę dojrzałych ludzi, są nieprawdopodobne i przerysowane do takiego stopnia, że ani to przyjemne w lekturze, ani śmieszne, bo o wiarygodności nie może być mowy. To o nas? Czyli o kim? Całość wydaje się studium moralnego upadku Krzysztofa. Gdzieś tam tlą się w nim uczucia i zasady, ale nie reprezentuje sobą dosłownie niczego interesującego poza drobnymi przebłyskami. Powiedzieć by można, że właśnie to zblazowanie ma być interesującym obrazem pokolenia ludzi, którzy wszystko dostali, do niczego nie dążą, niczego nie chcą i nie wiedzą czego potrzebują - kwintesencja i dopełnienie Pokolenia Ikea. Ale nie. Ani to pouczające, ani to śmieszne czy ironiczne. To jest po prostu naciągane i nudne. 

Przydługa opowieść o niczym istotnym, zmarnowany potencjał - a może właśnie wypisany? 
Może po sukcesie, nie tylko komercyjnym, ale też artystycznym, poprzednich książek Piotra C, nie da się z tym już za wiele zrobić w taki sposób, by nie zepsuć konceptu? Cóż, może w przyszłości coś się jeszcze uda. Tym razem mamy tylko odgrzewane kotlety i kompletny brak błyskotliwości.
Największą siłą książki okazują się banały spod znaku nastolatek na Instagramie (nikogo nie obrażając) w stylu:

„Mężczyźni nie rozumieją, że kobieta jeśli chodzi o uczucia, nigdy nie robi niczego na niby. Jak kocha to na sto procent. Jak nienawidzi, to, stary spierdalaj jak tylko daleko możesz.

Może i ratowałyby sytuację ilustracje (nibykomiksy) Magdaleny Danaj (o, tutaj możecie zobaczyć więcej), gdyby nie fakt, że ten styl intagramowo-koszulkowy wylewa się już z wielu współczesnych powieści i naprawdę nie robi takiego wrażenia, jak jeszcze trzy-pięć lat temu. Zwyczajnie ziew i zniechęcenie. 

czwartek, 29 listopada 2018

Taka mała książka, a wielkie obciążenie. "Sankcje" J. Jarniewicza jako prezent urodzinowy?


Mała książka a takie obciążenie
Są książki-bibeloty, książki-laurki, nawet jeśli autor czy redaktor udaje, że miało być inaczej. Są jednak takie książki, które mogą udźwignąć ciężar bycia „środkiem promocyjnym” i wszelkie związane z tym sankcje. Czy takie są Sankcje Jerzego Jarniewicza – wydany przy okazji sześćdziesiątych urodzin poety, tłumacza i redaktora, zbiór sześćdziesięciu wierszy wybranych przez Martę Koronkiewicz i Pawła Kaczmarskiego?
Ma ku temu pewne warunki. Zaciekawia, bo oto wybór wierszy okraszony autokomentarzami poety i okołopoetyckimi, krążącymi jednak na orbicie "kultura" i wokół gwiazdy "życie", wycinkami z rozmów, które Jarniewicz prowadził swego czasu w cyklu (wtedy jeszcze) kwartalnika literackiego Arterie „Co do Joty” ze Zbigniewem Jaskułą. Zaciekawia, bo, jak pisze w Polityce Justyna Sobolewska: "daje możliwość wejścia w dialog z poetą". Zaciekawia, bo (jak czytamy w posłowiu-dialogu) osią stają się tu teksty i książki najnowsze, a więc przedstawia głównie styl i sposób obrazowania rozwijany przez poetę od Makijażu i Oranżady aż po nagrodzone Wrocławską Nagrodą Poetycką Silesius (2017) Noce noce, czyli ten najbardziej rozpoznawalny i doceniany. Nietypowe wybrane mogłyby być zatem traktowane jako... najzwyklejsze wybrane.
Teoretycznie. Jest jeden drobny szczegół. Książka-bibelot dla autora i koło napędowe, żeby kupować poprzednie pozycje (swoją drogą, niefortunny dość pomysł, ale wydawca nie mógł, rzecz jasna, przewidzieć nagrody dla Pustych Nocy, która to pojawiła się, patrząc chronologicznie, w momencie składu „Sankcji”). I z tym wszystkim ta cienka, różowa książka sobie radzi. Tom dźwiga problem jubileuszu, dźwiga nawet pojawienie się tuż po poprzedniej, pełnowymiarowej książce, która zresztą rzutem na taśmę otrzymuję jedną z najważniejszych poetyckich nagród w kraju.
Jako wiersze wybrane, a więc z zasady jakoś tam pretendujące do reprezentacji ogółu twórczości, „Sankcje” nie są w stanie jednak udźwignąć... samego wyboru i posłowia redaktorów, które są - wedle niżej podpisanej - zwyczajnie dla książki krzywdzące. Redaktorzy skupili się bowiem nie, jak twierdzą, na ostatnich książkach, a na ich wyimku, jakim są wątki erotyczne i romansowe. Byłby to nawet jakiś konkretny pomysł, gdyby nie kłopotliwe, wspomniane już wcześniej, posłowie. Sama forma dialogu redaktorów zamiast ogólnego eseju, czy impresji wokół redagowanej książki, wygląda ożywczo, więc teoretycznie zapowiada się intrygująco. Wyszło jednak co najmniej średnio.
Paweł Kaczmarski podkreśla jubileuszowość wydania, zabierając mu w pewien sposób rangę pełnoprawnej i pełnowartościowej książki. Dowiadujemy się bowiem, że oto oddają oni w nasze ręce sześćdziesiąt wierszy na sześćdziesiąte urodziny poety. Z kolei Marta Koronkiewicz sprowadza ostatnie książki Jarniewicza do historii romansu i prowadzi na temat tegoż dywagacje w stylu: "ostatnie trzy tomy możemy przecież wyróżnić jak odrębne także dlatego, że opowiadają historię jednego romansu(…)" [s.97]. Robi to nawet pomimo – a może trochę wbrew – wcześniejszym zapewnieniom jakoby wybór wierszy był nietradycyjny, „,mając na uwadze wszechstronność autora” [s. 94]  Swoją drogą, czyżby zatem poprzednie opowiadały o kilku romansach równocześnie i czy to ma tak wielkie znaczenie dla samych wierszy?
W efekcie dostajemy w ten sposób gotowy klucz czytelniczy, czyli innymi słowy: wiersze zostają obdarte z mocy i sprowadzone do pocztówek wysyłanych kochance (przed zerwaniem, kiedy trzeba wysyłać jej znaki, których nikt inny nie rozpozna, jak sugeruje redaktorka; oraz po zerwaniu, kiedy romans jest już zakończony, ale uczucie wciąż się jeszcze tli). Szkoda, że te wielowarstwowe, mocne wiersze zostały sprowadzone, czy wręcz spłaszczone do jednego li poziomu.
Delikatnie mówiąc, zastanawia też podział na trylogie, a już zwłaszcza element dwóch ostatnich: trylogii empirycznej i relacyjnej. Czy przypadkiem nie każdy wiersz jest swego rodzaju empirią? Czy nie każde pisanie na zasadzie określonego „ty” jest relacyjne?  Redaktorzy, co prawda, próbowali wyjaśniać ten pomysł, ale niespecjalnie przekonująco. Zamykanie wierszy autora Korytarzy w takie ramy jest dla nich po prostu krzywdzące. 
Łatwo byłoby w tym miejscu narzekać na dobór wierszy, ale byłby to jednocześnie tani chwyt, który przecież można bezpiecznie wykorzystywać, atakując każdy redaktorski (a nawet i autorski) wybór. Oczywiście zawsze można powiedzieć, że brak jakiegoś konkretnego utworu do zbrodnia przeciwko autorowi. Tylko tak naprawdę niczego nie zmienia to w kontekście lektury tego, co otrzymujemy jako gotowy byt literacki. Trudno byłoby jednak odmówić walidacji sześćdziesięciu tekstom, bo taka ilość można przecież powiedzieć o autorze i poetyce niemało.
Łatwo byłoby też wybór pochwalić, bo wiersze korespondują ze sobą i zazębiają, niekiedy domykając jakiś temat lub konkret, innym razem odsłaniając nowe sensy i spojrzenia na nie.
I.                   Fabuła i forma albo forma fabuły
Tak, fabuła, nie tylko tematyka czy, jak to się ładnie mówi w szkicach opowiadających o poezji, rekwizytorium, gdyż lirykę Jarniewicza czyta się jak dobrą powieść. Przechodzimy przez chłopięcość, chłopackość i męskość (w różnych wydaniach: typowo stereotypowych, jak i zaskakujących, mocnych, odważnych). Oczywiście, że dużo tu bezpośrednich zwrotów, powiedzmy, romansowych – w końcu para redaktorska dokonała skrupulatnego wyboru z setek wierszy…, niemniej jeśli osadzałabym oś tych wierszy gdziekolwiek, to dużo szerzej. Prześledźmy kilka wątków i motywów poprzez słowa-klucze.
I.1 kobieta
Czytając, czy nawet przeglądając powybierane według obranego klucza – powycinane z zbiorów na przestrzeni lat –  teksty, dochodzimy do wniosku tu nie chodzi o romans w klasycznym, potocznym tego słowa znaczeniu. To się dzieje a linii podmiot-kobiet(y) coś więcej. Już od początku jest w tej relacji coś niepokojącego, a zarazem swobodnego, co pięknie nabiera racji bytu poprzez urywek z wypowiedzi Jarniewicza odnoszącej się do kontrkultury: chodzi o odkrywanie tego, co jest wartością samą w sobie, a nie o wyłączne skupienie się na tym, co przyniesie nam  w jakiejś perspektywie wymierną korzyść” [s.6]. Jarniewicz-autor zatem, a przede wszystkim jarniewiczowy podmiot – nie potrzebuje romansu.
I.2 wstyd
 „Zawstydza mnie/język kobiet (…)” mówi jarniewiczowski podmiot [Wyliczanka na koniec lata, 56]. Nieprzypadkowo i niejednostkowo. Szczególnie ciekawie stwierdzenie to wypada w zderzeniu z wierszem na kolejnej stronie: „wiedziałbym na ogień/wstyd i na kamienie, że/jestem(…)” [I syn, s. 57]. Gdzieś wcześniej jeszcze kobieta „przeszywa wzrokiem. Bezwstydnie” [Emo, s.19], w środku zaś pornografia oglądana „na przerwie w szkolnej ubikacji” [Świerszcz za kominem, s. 45]. Chciałoby się powiedzieć, że większość tych wierszy podszyta jest jakimś rodzajem wstydu – niekiedy perwersyjnego w swojej istocie, innym razem zaś zupełnie niewinnego, nieśmiałego albo wynikającego z samoświadomości osoby mówiącej.

I.3 media
Wiele jest w pisaniu Jarniewicza powiązań z szeroko rozumianą medialnością. To nie tylko wiersze jak kadry świetnych, bo mocnych, charakternych zdjęć. Nie tylko reporterskie podejście do tematów, czy wydarzeń. Nie tylko wreszcie nawiązania do filmów, wiadomości czy innego rodzaju szeroko pojętych środków masowego przekazu albo komunikacji, nazwijmy to, współczesnej – aż dwa wiersze z mailem. Lub trzy, jeśli liczyć domysły, że pisanie do kogoś to raczej nie klasyczny list wysyłany tradycyjną pocztą ani wiersz, choć nie można tego ostatecznie wykluczyć. To przecież wiersze na wskroś współczesne (złośliwi mogliby powiedzieć: nawet mimo wieku autora i środowisk, które wskazuje jako swoje alma mater), muszą więc krążyć wokół współczesności, poprzez współczesne środki się wyrażać i przekazywać.

Język i filozofia
Wycinki z rozmów i wywiadów rzucają nam nieliche światło na filozofię twórczą Jarniewicza. Możemy prześledzić bowiem nie tylko jego zainteresowania i cele względem wierszy. Obszerne autokomentarze uwidoczniają drogi, którymi chciał/próbować on podążać. Ponadto dostajemy momentami wręcz gotową analizę tekstów. Czy najbardziej uprawomocnioną? Można by się spierać. Z całą pewnością natomiast twórca wykazuje samoświadomość swoich narzędzi twórczych i zdrowy dystans to czytanych tekstów, udowadniając tym samym, rozumianą jak najbardziej w pozytywnym znaczeniu, rzemieślniczą rzetelność.
Nie zapomnijmy, że przy tym wszystkim wiersz Jarniewicza bywa przecież, i to nierzadko, metatekstowy, metajęzykowy. Autotematyzm poety, jakkolwiek byłby jednak ryzykowny, czy wręcz wywrotny, staje się w pewien sposób istotny dla wydźwięku całości. Podmiot tego zbioru jest niezbywalnie poetą „lirycznym, kurwa, lirycznym”[s.19], co gdzieś tam ucieka w perspektywie tych wszystkich romansów, (nie)normatywności.
Kilkakrotnie Jarniewicz wskazuje na fascynacje przemijaniem, tymczasowością. Dość skrupulatnie wykorzystuje to również w wierszach, zwłaszcza, patrząc wedle wskazówek duetu redaktorskiego,  chronologicznie „średnich”, czyli tych po tomie Dowód z tożsamości …, a przed Wodą na Marsie, którą to książkę postrzegam jako przełomową lub otwierającą jakieś nowe rejestry, jeżeli w ogóle możemy sobie na coś takiego w przypadku autora Oranżady pozwolić. Niektóre z wierszy są ewidentnie sytuacyjne – opisują chwilę – czy to „polityczną”, miejską, czy zwyczajnie przeżywaną jedynie po to, by po niej przyszła następna. Kilka z nich mówi całkowicie samoświadomie i wprost o swojej chwilowości, balansując gdzieś na granicy jednostkowości doświadczenia danego momentu oraz powtarzalności owego doświadczenia.
Nawiązania i zazębiania
Na co Koronkiewicz i Kaczmarski zwracają uwagę – i być może co starali się uwypuklić – to konsekwentne autonawiązania, podane mniej lub bardziej wprost zazębiające się wątki czy motywy, a także powtarzające osoby – nie tylko w przywoływanych już tutaj wierszach Spinario, ale i w perspektywie całej twórczości. Zabieg ten znów prowadzi nas bardziej do ciągłości pisarskiej niż tworzenia trylogii. Dodatkowo pozwala spojrzeć na utwory w nowym, nieoczywistym świetle przepuszczonym przez dyfuzor kolejnych wierszy, które to przecież „nigdy tak samo, nigdy o tym samym” – albo wręcz przeciwnie.
Energia składni
Lwia część siły i swoistej „chwytliwości” tych wierszy wynika z gramatyki i składni, która rządzi kolejnymi
zdaniami, niekoniecznie zaś z tematów, rekwizytów czy przyjętej względem nich perspektywy. To jest swojego rodzaju język mówiony. Język pełen werwy, siły, mocy. Język, który wciąga do tego stopnia, że nie czujemy się w żaden sposób naciągnięci na słowa, nabrani jak woda. Czytamy/słuchamy tych wierszy jak energicznych, żywych i żywotnych wypowiedzi.
Przy tym wszystkim jednak nie wolno nam zapomnieć/przegapić, że jest to poezja bardzo oczytana. Świadoma własnych dokonań i możliwości, ale również dorobku pozostawionego przez twórców polsko- i anglojęzycznych. Podziały terytorialne nie mają tu sensu, gdyż nie sposób jasno oddzielić wzorów i idoli autora, który sam wprost przyznaje się do różnych fascynacji i ciągot literackich pod znakiem wszelkich kontr (króluje tu oczywiście nieodżałowana kontrkultura powracająca w wypowiedziach poety pod najprzeróżniejszymi pretekstami i postaciami (także historycznymi).
Znajdziemy też różnorakie wtrącenia spoza rejestrów języka polskiego – i to nie tylko klasyczna makdonaldyzacja, której jednak moglibyśmy się jakoś spodziewać po tłumaczu języka angielskiego z wieloletnim doświadczeniem. Spotkamy też germanizmy, ruscycyzmy czy wręcz fonetyczny zapis niemieckich i rosyjskich słów.
Chociaż sama idea powstania i redaktorska oprawa książki pozostawiają, delikatnie mówiąc, wiele wątpliwości, to tom sam w sobie posiada przecież, nieco paradoksalnie, ogromny potencjał. Paradoksalnie, bo przecież to trzecie już wiersze wybrane łódzkiego twórcy, a więc kolejna próba „przemielenia tego samego”, kolejna selekcja poprzez spojrzenie trzecich już redaktorów. Nie w tym sęk nawet, by porównywać to spojrzenie z perspektywą poprzedników. Pytanie „czy tym razem wybrane rzucają nowe sensy i światło” okazuje się puste i bezzasadne, przecież za każdym razem osią stawał się inny przedział czasowy, a co za tym idzie, oddany do rąk czytelnika zbiór wypadał zupełnie inaczej. Wszelkie ujednolicenia świadczyłyby tu zatem o nieuważnej lekturze. Warto byłoby jednak zadać sobie nieco inne pytanie. Czy w przypadku tego autora pora już na Zebrane? Czy poetyka twórcy Skądinąd jest już w jakiś tam sposób zamknięta i scalona? Czy będzie i czy powinna kiedykolwiek? czy Jarniewicz, ze wszystkimi swoimi stałymi, rozpoznawalnymi elementami oraz ze wszystkimi rozszerzeniami i wybiegami, jest już poetą „skończonym” w sensie formowania? Czy może te najnowsze książki, ewidentnie skręcające w niewydeptane jeszcze rejony, są zapowiedzią, może nie tyle rewolucji, co ostatecznego szlifu, do którego to wszystko wcześniej zmierzało, czego było przyczynkiem? Biorąc pod uwagę aspekty czysto pragmatyczne, nawet wydawca – Biuro Literackie – raczy od czasu do czasu czytelników tomami zebranymi poetów nawet z wielokrotnie mniejszym stażem i dorobkiem.
Na te pytania Sankcje nie udzielą nam w zasadzie żadnych odpowiedzi. A może właśnie na tym polega ich siła? Może najwyższą i jedyną słuszną, bo świadczącą o celowości i sensowności wymierzającego, sankcją jest stawianie nowych pytań i wyzwań? W tym krytycznoliterackich, nie tylko takich na poziomie emocjonalnym czy estetycznym. W każdym razie zbiorek ten, jednocześnie niepozorny i wymowny, okazał się ładnym prezentem na okrągły jubileusz.. I mimo ewidentnych potknięć, spłyceń i niewykorzystanych szans, na pewno jakoś tam ucieszył stałych czytelników autora Listy obecności.

czwartek, 12 lipca 2018

Zutylizowane pęta

Wkurzają mnie wiersze "polityczne", "lewicowe". Powiecie, że to dobrze, o to chodzi, że wiersze powinny wkurzać. Nie. Polityczne, nachalnie lewicowe wiersze wkurzają mnie w taki sposób, że naprawdę przestaje mi się chcieć rozmawiać o jakichkolwiek książkach, a to już bardzo źle.
Tak, wkurzają mnie już na tyle, że się zraziłam, z góry odrzucam i już po prostu nie mogę tego czytać.

Wkurzał mnie Tomasz Bąk. Jako autor. W porządku, Kanada pojawiła się w idealnym momencie: pisanie tego rodzaju nie było jeszcze wtedy tak modne, ale już rezonowało. "I wiedział, że jest dobre".

Z [beep] Generation już gorzej, bo o ile wyostrzyły się sprawność i dowcip, tak mam takie dziwne, choć nieodparte wrażenie, że tom po prostu spełniał oczekiwania, utrzymywał (czy też raczej: budował) pewnego rodzaju legendę. Tzn. krytyka literacka czy inne mniej lub bardziej znaczące/mizerne formy recepcji literackiej w Polsce stawiały wobec autora pewne wymagania i tom po prostu im sprostał, więc wszyscy byli zadowoleni i nie pytali o szczegóły. 

Dlatego zmartwiła mnie recenzja, w której Paulina Chorzewska widzi w  najnowszym tomie [Utylizacja. Pęta miast, WBCIAK] dopełnienie trylogii.  Jednak czytam. Wzięłam, otworzyłam. Na zasadzie "poznaj wroga"? Nie, również nie po to, żeby się utwierdzać, bo jednak straciłam już za wiele czasu na książkach, które mnie utwierdzają. Teraz ważne są takie, które coś burzą bądź budują. Wzięłam trochę z powodu tej sprawności, która przecież nie jest gwarantowana w większości nowości wydawniczych w ryneczku/rynsztoku poetyckim. I trochę, bądźmy uczciwi, mimo wszystko z ciekawości. 
Czytam i myślę, że sporo tu zmian - żeby nie powiedzieć: przeobrażeń. Tak, oczywiście, że dostrzegam autonawiązania, autocytaty i rozwinięcia kilku motywów z poprzednich tomów czy też (świadome lub nie) stawanie w odniesieniu do nich. Ale to jest analiza dość prosta. Zbyt prosta, by iść jej tropem.

Bąk przekroczył nie tylko oczekiwania i wyobrażenia. Nie tylko warsztat i ideologię. Przekroczył sam siebie, stając się - dla mnie! - tym, czym świadomy autor powinien być (o ile wolno w ogóle stawiać twórcom jakiekolwiek "powinno"): otóż, nie jest już taki, jak powinien być. Jest mocny, własny, pewny [i od pewności siebie, i od pewniaków]. 

To jest wreszcie książka ze wszech miar zaangażowana w rzeczy ważne: te teksty są zaangażowane po prostu, niczego nie udają, do nikogo się nie pindrzą jak większość młodej poezji politycznej, antypolitycznej i pseudopolitycznej. To już nie jest "skowyt pokolenia prekariuszy" [jak pisała o poprzedniej książce autora Joanna Orska]. To są wiersze oddane sprawie - idei, a nie ideologii. Wiersze, w których obu stronom dostaje się po równo i obu stronom oddaje się po równo. 
To są przede wszystkim wiersze czułe ["lirycznym, kurwa, lirycznym", że się posłużę cytatem z wiersza Jerzego Jarniewicza]. Czułe nie tylko w takim najprostszym rozumieniu: czułe, czyli miłosne, a już najlepiej miłosne i melancholijne. To są, tak sobie czytam, wiersze czułe względem siebie, względem świata, miasta i języka. 

Przy tym wszystkim jest to poezja szalenie oczytana [odniesienia do Ginsberga, a z polskiego poletka Sz. Kopyta czy - no, jak inaczej! - T. Pułki, ale również po prostu do różnych, niekoniecznie lewicowych, filozofii i dogmatów]. Przede wszystkim ta książka jest po prostu dobrze zrobiona. Bezpardonowo współczesna (żeby nie powiedzieć: postmodernistyczna i jednocześnie przeciwko postmodernie). Poezja przeciwko językowi i językowi ku chwale. Deklaratywna, bez słabszych miejsc.
Poprzez narzucanie sobie dłuższych form (poematów i quasi-poematów) utylizuje autor pęta języka i własnego warsztatu (wypada świetnie zarówno w krótkich formach, jak i kilkustronnicowych wypowiedziach). Poprzez konfesję przemieszaną z konwencją utylizuje ideologię.
Utylizacja. Pęta miast to w moim odczuciu szalenie miejska książka. Miejska, na szczęście, w dobrym sensie. I szalenie ważna. 

wtorek, 26 czerwca 2018

Frąckowiak na froncie, czyli kto tu z kogo zakpił?

Zawsze przy podobnych książkach pojawia się to patetyczne pytanie: gdzie jest granica między życiem (prywatnością, chwilowością, reakcjami) a literaturą.
Jeśli coś jest tekstem kultury i jest po prostu faktycznie tekstem, to czy już jest literaturą?
Jak to z takimi pytaniami bywa, oczywistym jest wręcz, że nie warto na nie w ogóle odpowiadać, choćby z tak błahego powodu, jak to, że czasem to nie autor decyduje o klasyfikacji tworu (niestety dla czytelników: równie często dzieje się tak w przypadku tego, co napisał jako literackie, nie tylko w sytuacji mniej lub bardziej intymnych listów czy innego typu zapisków).
Pytanie to, co również dość oczywiste, ma dwie strony. Czy wolno naruszać korespondencję, która - jak możemy (słusznie lub nie) mniemać - miała być jedynie prywatna, przeznaczona dla oczu jedynego odbiorcy? Z drugiej strony jednak: czy lektura cudzych listów faktycznie przyniesie nam - jako czytelnikom - cokolwiek ważnego? Czy czytanie pociągnie za sobą jakikolwiek pragmatyczny (z punktu widzenia estetyki, wiedzy, przyjemności) sens? Wartość większą niż zaspokojenie ciekawości lub głodu liter? Wtedy wszak można czytać cokolwiek innego, choćby wymiany komentarzy na forach, które to przynajmniej są z gruntu publiczne, więc pozbawione aspektu "naruszania tajemnicy korespondencji", a również bywają bardzo żywiołowe: emocjonalnie, tematycznie, językowo.
Oczywiście: co nas obchodzą jakieś tam awatary, kiedy tu mamy Nazwiska. Noblistka i nobliwy poeta - jeden z najbardziej cenionych, ojciec poezji współczesnej, posiadacz jednej z największych armii epigonów, klasyk, a przy tym postać wielobarwna i kontrowersyjna - Zbigniew Herbert.
Otrzymujemy zatem Jacyś złośliwi bogowie zakpili z nas okrutnie. Korespondencja 1955-1996 - książkę zredagowaną i wydaną przez Ryszarda Krynickiego [wydawnictwo a5], okraszoną przez niego szczodrze zdjęciami rękopisów oraz samych poetów, a także - nierzadko więcej niż same listy mówiącymi - przypisami.
Również otrzymałam i przeczytałam. Zajęło mi to bodaj godzinę.
Listów i pocztówek uzbierało się sporo, jednak w większości są one raczej lakoniczne - występują raczej jako symbol wzajemnej pamięci i sympatii niż żywych dyskusji czy szerokich kontekstów (jak choćby wymiana zapisków między Szymborską a Filipowiczem). Niezbywalnie wątek Frąckowiaka/Fronckowiaka momentami bawi, nie na tyle jednak, żeby udźwignąć ciężar książki. Nikt chyba nie poddaje w wątpliwość zdolności językowych któregokolwiek z autorów. Ta korespondencja to przede wszystkim świadectwo nie tylko przyjaźni, ale czasów, w których publikacja w czasopiśmie czy wydanie tomu wierszy, było dla poetów sprawą, która faktycznie mogła wpływać na życie.
Szymborska i Herbert nie wymieniają się uwagami warsztatowymi ani nie plotkują o książkach czy ekscesach innych poetów (choć kilkanaście razy pojawiają się nazwiska, pseudonimy czy inicjały ludzi pióra). To perspektywa środowiskowa bez zanurzania się w to środowisko w sposób niski i opowiadania się po żadnej ze stron. Choć zarówno zaangażowanie polityczne, jak i żywiołowość twórców posiadały wiele rozbieżnych punktów, nie przeszkadzało im to wspierać się wzajemnie.

Oczywiście ewidentny afekt między adresatami może wzruszać, a już szczególnie, jeśli nie nabierzemy się na czytanie dosłowne i spojrzymy na wymianę czułości jak na pewną, również dość humorystyczną, konwencję... jednak brakuje w tym wszystkim po prostu intensywności - nawet nie tyle w postaci częstotliwości, co zwyczajnie w rodzaju jakiegoś istotnego żaru.
Otrzymujemy zaledwie ciepło zapalniczki - mały płomyk, który owszem, czuć, ale można go też ugasić jednym westchnieniem. Szkoda.
Tym bardziej szkoda, że skoro tak niewiele zostaje z przestrzeni 41, sytuuje mi się ta książka w poletku właśnie pod tytułem: nazwiska. Znani, podziwiani, coś tam udało się wysupłać, więc weź oto czytelniku, bo przecież nazwiska, więc kupisz na pewno.
Doceniam pracę Krynickiego i wydawnictwa - wkład musiał być z całą pewnością ogromny od samego początku (dotarcie do listów, ich segregacja pod kątem chronologicznym, omówienie, które wymagała niemałej wiedzy i wyczucia, ostatecznie sam skład i gotowy produkt - książka jest przede wszystkim edytorsko świetnie zrobiona). Nie wiem niestety, czy efekt jest jakkolwiek współmierny. Dostajemy bardzo dobrze zrobiony (edytorsko to cacko!), ładny produkt, który sam się wypromuje na tym tylko, czym jest i w zasadzie nie potrzebuje żadnej innej otoczki. Smutno jednak, że niewiele poza tym. Dla mnie za mało.



piątek, 22 czerwca 2018

Zawsze wiersze, czyli Marcin Zegadło i "Zawsze ziemia"

Podeszłam do stolika z książkami na Porcie Poetyckim w Chorzowie głównie towarzysko (przecież zawsze fajnie jest powiedzieć znajomemu, który właśnie coś wypatrzył: nie bierz, to jest nudne! - i to bez znaczenia, czy mówię tak prowokacyjnie, czy szczerze uważam i ostrzegam). Większość wyłożonych propozycji przecież już i tak miałam, a jak nie miałam, to widocznie chciałam nie mieć.
Coś tam przeglądałam i w tym momencie Kolega Sprzedawca zapytał:
-  Marcin Zegadło wydał wreszcie tę książkę. Po starej znajomości polecam. Chcesz?

Oczywiście, że chcę. I nie dlatego, że jeśli po znajomości polecał, to szczerze.
Autora "Całego w słońcu" czytam zawsze i wszystko (nawet ten drugi, nieco mniej fortunny od pozostałych zbiorek z Zielonej Sowy, i nawet ten pierwszy, zdecydowanie niefortunny najbardziej ze Stowarzyszenia im. K.K. Baczyńskiego, gdyż i tak zakonotowałam in plus, bo przynajmniej coś mnie może jeszcze w poezji polskiej zaskoczyć i zadziwić, choćby i rozwojem autora).


Cztery godziny w pociągu powrotnym na trasie Katowice - Warszawa okazały się idealną okazją do czytania. I wciąga. Ukłon dla autora (albo redaktora!) za wybór pierwszego tekstu, który nie tylko wprowadza w typową dla twórcy "Nawyków ciał śpiących", nazwijmy to z braku lepszego słowa, magię: czułość i ciepło wymieszane z nietanią melancholią. Światło, które nie razi po oczach, ale współistnieje z cieniem (czyli niby wszystko po bożemu) pochłania. Nie bierze jeńców. Czytam zatem oswojony strach pierwszego tekstu w przekonaniu, że to będzie pewnie jedna z najlepszych (dla mnie) książek tego roku.
Osią książki staje się plamka [...] z której sączy się światło (że tak sobie pozwolę na parafrazę), co nie tyle doskonale wpasowuje się w lekko oniryczny ton poetyki, co wręcz ją buduje wokół, co dla poety symptomatyczne: wokół dzieci, światła, znaków. Wszystko wyrazistym i wyraźnym, ale nie agresywnym - albo raczej: współczesnym, ale na szczęście nienowoczesnym językiem, w którym zarówno czułość wobec siebie, świata, ludzi, natury ma swoje miejsce, tak jak ma w nich czuły bunt. To mądre, odważne, ciepłe wiersze. Nawet jeśli podszyte strachem podmiotu i bohaterów. Strachem, który staje się rewersem pewności.
Trzymają się życia - pełne tego, co można raczej zobaczyć i poczuć niż pomyśleć. Łączą ze sobą klimat "Całego w słońcu" i "Światła powrotnego" z twardością i chropowatością ostatniego tomu - "Rzeźni" (Hermann Brunner i jego rzeźnia, Wydawnictwo Forma).
Wiersze wzajemnie do siebie nawiązują, dopełniają się i zazębiają. Cały układ: dobór i kolejność tekstów "robią robotę". To działa. Tworzy wyraźną, wyrazistą historię.
Coś tu się jednak dzieje (być może ze mną jako odbiorcą) niedobrego. Jakoś (mi) w tym za dużo lekarzy, badań, co czyni całość przyciężkawą i jednak zbyt... jednolitą. A może czegoś tu jednak za mało?

wtorek, 19 czerwca 2018

No, to mi powiedziała. Wokół książki K. Nosowskiej pomyślenia i poczucia

Kiedyś to były czasy, a teraz czasów nie ma. Teraz mamy moment, kiedy influenserka to taka kosmetyczka, trenerka lub piosenkarka co to raczy swoich fanów filmikami na jutubie czy innym instagramie. Najlepiej kompletnie niezwiązanymi z tematem jej działalności. A potem wydaje książkę, którą kupisz nie tylko z pierwszej przy drzwiach półki w Empiku (lub też tej przy samej kasie, bo przecież Hit Sezonu musi być wszędzie dobrze widoczny), nie tylko w Auchan czy innym Tesco, kiosku (coraz rzadziej już Ruchu)  przy przystanku, ale po prostu wszędzie i głównie dlatego, że przecież jest influenserką.
Oczywiście, że taka autorka (lub autor, nie bądźmy przecież seksistami, dokładnie to samo odkrywamy wśród polityków, piłkarzy czy innych celebrytów) mogła/mógł po prostu odkryć w sobie Wolę Mocy, odkryć talent literacki, wenę albo inne powołanie. Mogła/mógł iść za namową przyszłego wydawcy nie dlatego, że nazwisko, ale dlatego, że naprawdę ma do powiedzenia coś ważnego albo/i posiada wrodzony talent, wyczucie formy itd., a w tej swojej poprzedniej profesji nie tyle, co się marnuje, co po prostu nie wykorzystuje stu procent potencjału. Wszak, podobno, artysta powinien być wrażliwy, wyrazisty i mieć do powiedzenia wiele ważnych rzeczy (tak, tu możecie się już zacząć śmiać).
Nie zapominajmy też o tym, że niektórzy fani naprawdę potrzebują takich rzeczy, spijają ślepo każde słowo z ust idola i niewątpliwie jest dla nich ożywcza, istotna i budująca. To nie jest żaden gorszy sort czytelniczy. Nie oczekujmy wszak, że wszystko jest dla tej inteligencyji, co to nie schodzi z piedestału kultury wysokiej.
Tak dochodzimy do zapowiedzi książki napisanej przez wokalistkę HEY. "Książka Nosowskiej będzie hitem", tryskające humorem "videofelietony wreszcie w druku" czytamy po wpisaniu nazwiska autorki Teksańskiego.
I możecie się zacząć śmiać znowu, bo ja, inkarnacja malkontenctwa i narodowy wybredniak, dałam się nabrać na marketing wydawniczy. Bo książka reklamowana jako zabawna, oryginalna obserwacja życia.
Poleciałam, kupiłam w jakimś Auchan czy innym Tesco, bo w lokalnym Empiku zawsze jest milion ludzi czekających na odbiór odbitek czy innych cukierkowych bukietów.
Kupiłam, przeczytałam i skończyło się jak w każdy Międzynarodowy Dzień Zebry (niedoinformowanym tudzież leniwym podaję: 31.12), czyli albo przegapiłam fajerwerki, albo jakoś tak przeszły bez większego echa. Kilka sekund rozbłysku i koniec. Nawet to "bum" nie rozeszło się echem w głowie.
Językowo spójne, inteligentne ozdobniki, chociaż w kilku miejscach redaktorka jednak chyba przysnęła albo w jakiś inny sposób przymknęła narząd wzroku. Czyta się bez większych zgrzytów, ale i bez porywu. Zbyt to jednak ugrzecznione, żeby uznać za charakterystyczne. Trochę jakby zabrakło ikry, iskry albo odwagi.
Tematycznie? Cóż, jeśli nawet zamówiona recenzja w Polityce określa treść zbioru eufemistycznie jako "niespecjalnie odkrywczą", to cóż można tu dodać?
Spodziewałam się czegoś w rodzaju emocjonalnego rollercoasteru albo przynajmniej odważnego, mocnego głosu. Dostajemy tymczasem trochę gorzkich wspomnień (i tutaj świeżo upieczona pisarka wychodzi wreszcie poza asekuracyjne ramy), aluzji i analogii, a to wszystko okraszone ironicznym, czarnym humorem, żeby na końcu skonstatować, że ani to nie mówi nic nowego, ani  w nowy sposób.
Obawiam się po prostu, że te zwarte felietony nikomu nie mogą pomóc, może poza samą autorką w temacie wspomnianego kilka razy kredytu.
Ostatni z krótkich tekstów rzuca na dość ponurą całość nowe światło, próbując ukazać godzenie się z sobą i światem, jednak całość niczego nie uświadamia, nikogo nie podtrzymuje na duchu (o ile nie wierzymy już, że "inni mają gorzej" albo "ci z boskim życiem też mają problemy" może kogokolwiek pocieszyć. Przyjęta perspektywa, nazwijmy to, kontrolowanej szczerości -  sprawia, że osoby, które jeszcze w sobie podanych tematów nie ułożyły, uznają treści za po prostu zabawne, quasi-blogowe. Te natomiast, które ułożyły - za trywialne. Zbyt to smutne, by było zabawne i zbyt oczywiste, by było poważne i poruszające. 
Modna, nowoczesna, instagramowa szata graficzna zasługuje na zauważenie i docenienie w ramach swoich kategorii. Mnie jednak wydaje się przerostem formy, naddatkiem, niepotrzebnym napychaniem, żeby było jeszcze bardziej w stronę tego, co się stało nowym mainstreamem. Szkoda.
Tym bardziej szkoda, że są w tym wszystkim, gdzieś głęboko, istotne myśli, problemy, tylko jakby zabrakło pary, żeby im się przyjrzeć w sposób, który mógłby cokolwiek poruszyć.



Starsze teksty